piątek, 25 listopada 2016

Wycieńczony barbarzyńca

Jako matka Hunom nierzadko słyszę opinie, prośby, petycje, skargi.
- Proszę nie dawać Młodszemu rano Redbulla!- błagała pani w żłobku.
- Starszy łazi po drzewie na boisku! - oznajmił pan ze świetlicy. (Drzewo jest niższe niż drabinki, niemniej drzewem jest i wywołuje w kadrze dreszcz przerażenia)
- Młodszy wciąż skacze! Z krzeseł, stołu! W kałuże! - pani w przedszkolu była oburzona.
- Starszy rysował kredką po podłodze - oznajmiła świetliczanka ze zgrozą - Z pre-me-dy-ta-cją! 
- Starszy chodzi po korytarzu i udaje zombiaka!
Kogo udaje Młodszy wydając z siebie najróżniejsze dźwięki wysoko-decybelowe i rozpychając ściany placówki skondensowaną energią - nie wie nikt.

Wiosną klasa Starszego jedzie na Zielona Szkołę. Już teraz pani zapowiedziała, że ma pracować nad zachowaniem podczas wyjść i przebywać jednak na tej samej orbicie, co pozostali. Powtórzyłam Starszemu.
Po kolejnym wyjściu podpytuję panią o efekt. Pani drgnęła w sobie, błysnęła oczami i za plecami pozostałych rodziców wykrztusiła:
- Dobrze... Poza tym, że całą drogę wykrzykiwał, że go bolą nogi i zaraz zdechnie... to było naprawdę dobrze!
Panowanie nad sobą to zaiste heroiczny wysiłek. W sumie dobrze go rozumiem.

wtorek, 22 listopada 2016

Owca - odcinek pierwszy

Osiedle sypialniane, wieżowce i mały punkt z totolotkiem, pistoletami na kapiszony i psimi zabawkami w kształcie kurczaków.
- Dzień dobry, szukam szczotki do czesania zwierząt...
Pan wyciągnął cały arsenał:
- Jaki pies?
- Owca...
Nawet nie mrugnął. Podsunął mi taką z długimi bolcami - Ta powinna być dobra.
Mija chwila.
Pakuje resztę, krząta się, wreszcie znieruchomiał i nie wytrzymał:
- Naprawdę trzyma pani owcę..?!
- Naprawdę, ale samo zewnętrze, bez środka. Na balkonie...

Z tempem nadświetlnym z punktu widzenia ludzkości, a zwłaszcza dinozaurów, realizuję swój projekt oswajania owcy. Dostałam worek runa z owieczek rasy Scottish blackface i Gotland. Ja się rozświetliłam wewnętrznym światłem, M. zaś przygasł jakby... Wczesną jesienią (ha, dopiero co!) uprałam część. Zabrałam naręcze runa na weekendowy wyjazd na Wolin.


Wpakowałam do więcierza (kosza do łapania ryb). Wrzuciłam do rzeki i pozwoliłam się pławić.
Staliśmy w wąskim przesmyku między trzcinami, mocując linę do pnia. Woda pachniała rybami, wiatr wilgocią. Lniana kiecka przywierała no nóg. Trochę wełny, a przeszłość drapała w kołnierz.


Po kilku godzinach wełenka stała się zdecydowanie jaśniejsza i ładniej pachnąca. Wystarczy wyjąć trochę wodorostów, trawek i nasionek.



Wysuszyłam i... zaczął się z przytupem rok szkolny. Wszystko wskazuje, że zdążę wydziergać sobie z tej wełny jakiś ocieplacz akurat na stare lata, ale się nie poddaję.

Lepiej zacząć, niż tylko planować, prawda? Wrzuciłam sobie baner Bebe na pulpit i krzepię się nim. Garstka wyczesanej do przędzenia wełny jest drastycznie, ba! porażająco niezauważalna w porównaniu z resztą. Ale jest! I tego się trzymam. Jak akcja się rozwinie, nie omieszkam Wam pokazać. Albo wnukom Waszym.