środa, 18 lutego 2015

Zanurzam się w czasie istniejącym, przeszłym.

Warsztaty śpiewu białego przeniosły mnie ze dwie staje wstecz.
Śpiewam i czuję, jak pierze drze się miarowo, nitka przędzie cienko i równo.
Mąka grubym ziarnem osypuje się na deski.

Śpiewam w samochodzie i widzę, jak mój skręt, przegapiony, znika we wstecznym lusterku. Ale wraz z nim na chwilę chociaż przegapiam i męczące brzęczenie codziennej myślgonitwy.





Dwa dni później jadę na pogrzeb. Sama z Młodszym. Starszy z wysoką gorączką zostaje w domu z majakami do towarzystwa.

Drobna, siwowłosa kobietka.
Widzę ją inaczej.
Z czarnym warkoczem. Jak z Jej opowiadań, kiedy pędząc na rowerze nie wyhamowała przez wozem, wjechała po zwieszającej się z niego desce i zatrzymała się na woźnicy (!).
I z wielu innych, pełnych energii, życia, odwagi.
Strzelisty chłód kościoła i monotonny rytm modlitw. Młodszy biega po ciemnych zaułkach, wdrapuje się na kazalnicę i udaje, że to drzewo.
Hop, hop! Tu jestem!

Uciszam go szeptem, ale mam wrażenie, że wszystkim nam jest to potrzebne. Chwyta za serce, jak za rękę.