środa, 17 stycznia 2018

Wolińskie warsztaty post factum

Uciekłam do łazienki. Goracy prysznic, szum, reset, kojące sam na sam.
...wróć.
Gorący prysznic, szum. Li stoi w piżamce i z upodobaniem poklepuje mnie po plecach. Ciap, ciap. Uwielbia ten mlaszczący dźwięk. Zaśmiewa się i próbuje wrzucić mi do wanny ręcznik. Jak jakiegoś znajdzie, to kapcia też.
Do łazienki wchodzi Starszy z komiksem Kaczor Donald w krainie smoków pod pachą.
- Posiedzę tutaj. Żebyś nie czuła się samotna.
Czy powinnam zawołać resztę..? Z przekąskami?

Ferie nadchodzą za tydzień (my na dzikim zachodzie), więc czas najwyższy choć na fotki z letnich wywczasów, prawda? Ekhm. Ku pokrzepieniu i na przyzwanie słońca.

Odzywałam się przed wolińskimi warsztatami archeologicznymi. Dawno.
Było fajnie, ale ciężko też.
Było mokro.
Było błotniście, ślimaki łaziły mi po namiocie (wewnątrz, blee), a mrówki zakładały gniazda na materacu. I w kaloszach.
Rwałam sobie włosy z głowy i suszyłam ubrania nad ogniskiem.















piątek, 28 lipca 2017

Farbowanie na żółto

W krótki wyjazd na Kaszuby zabrałam duży słoik i torbę wełny. Hunów oczywiście też, ale zmieściliśmy się wszyscy.

Do słoja napakowałam liści brzozy, białą czesankę i postawiłam na słońcu. Każdego dnia oglądałam, okręcałam i cieszyłam się farbowanką jak dziecko. Po tygodniu wylałam dziecko z kąpieli... Wyszła piękna cytrynowa żółć. Wyszły również znaczne nierówności, bo wody było za mało, ale wymiesza się to przy czesaniu.


Przez wszystkie dni szukałam innych ciekawych roślin. W końcu ten straszny dzień. Wracamy. Pada. Zerkam w boczną szybę. 
- Chłopaki! Jesteśmy w raju!
Hunowie co prawda nie uznali jasieńca za tak ekscytującego i zamiast mi pomóc rozpuszczali bańki mydlane po i tak już mokrym świecie. Zebrałam, ile zdołałam.

 
Efekt miał przypominać neonową zieleń. Mnie wyszła lekko żarówiasta cytryna. Cóż. Przynajmniej tym razem równo! 

Skoro już przy żółciach jestem, to jeszcze zeszłoroczna dawka wrotyczu.




Też solarnie, a ze słoja wyciągnęłam piękną, ciepłą tym razem, słoneczną żółć. 

Post zapisany był automatycznie, co oznacza, że w tym momencie może właśnie mieszam w kotle. I zaraz wyciągnę... kto wie?



poniedziałek, 24 lipca 2017

Bajeczne perspektywy i kokony pajęcze

Zaraz, za chwilę jedziemy na Wolin. Warsztaty archeologii eksperymentalnej zmobilizowały nas jak co roku. W tym jakby bardziej intensywnie. Ostatnie wieczory siedziałam przy maszynie, desperacko uzupełniając garderobę Hunów i Li. Ręcznie byłoby bardziej historycznie, jasne, ale na pewno niewykonalnie.
Jak szyje matka Hunom przed wyjazdem?
Z rozpaczliwą desperacją. W efekcie klin w jednej z tunik wszyłam na lewą stronę, po czym, jak już sprułam i poprawiłam, odłożyłam do szafy, bo jest zdecydowanie za mała. Jak ja to mierzyłam..? Nic to, i tak powstało sporo. Do stosu dołóżcie jeszcze kieckę czerwoną jak maki i drugą zieloną jak trawa.


Będę prząść, mieszać wełnę w kotle, zbierać zielsko. A może głównie latać za Li i zdejmować ją z najdziwniejszych miejsc? Biegać z nią za owcami? Strzelać z Hunami z łuku? Pić herbatę zaparzoną w kotle na kowalskim, glinianym piecu w czasie deszczu?

Na warsztatach śpiewu archaicznego wyśpiewywać cały pośpiech i niedoczas codzienny.
Na warsztatach produkcji jedwabiu farbować, kroić i prząść kokony jedwabników!! 

Jeśli wybierzecie się na Wolin i zobaczycie małą bandę młodocianych Wikingów biegających po skansenie w dzikim pędzie, nie dajcie się zwieść. Przynajmniej dwóch z nich to prawdziwi Hunowie ;)



czwartek, 29 czerwca 2017

Owce, wełna i pokłosie

Sezon bytowania w przestrzeni wszechzielska rozpoczął się na dobre.
Z dzikim okrzykiem w duszy rzucam się na łąki, pławiąc się w bzyczących, pachnących, wielokształtnych chabaziach. Mieszkając w betonowym wieżowcu, uciekam z niego, kiedy tylko mogę.

Ale los bywa czasem łaskawy i zsyła pocieszenie. Albo leśniczynę, która, jak się okazuje, ma owce, dom pośrodku raju, jak również nader podobne upodobania w zakresie zielska, wełny i nie tylko.


Nie oparłam się pokusie, by ostrzyc owcę samodzielnie. Spróbowali nawet Hunowie i strzygli by do upadłego, gdybym im zazdrośnie nie wyrwała nożyc. Nigdy bym nie powiedziała, że owca ma tak ciepłą, miękką, jedwabistą skórę! W godzinę udało mi się ostrzyc owcy pół. Drugie pół pozostało w kożuchu i wróciło na łąkę, by odetchnąć. 


Ostrzyżone runo odjechało wraz ze mną i zamieszkało na balkonie. Część już uprana czeka na czesanie. 



Niech Was nie przerazi ślad czerwieni po lewej stronie. Owca pozostała w stanie nienaruszonym. Hunowie z Leśniczankami dostali kredki do znakowania zwierzyny, by pomalować owcom pazurki, a nam dać chwilę (bez)cennego spokoju. Pomalowali pazurki, owszem. Nóżki i boczki też. Własne ręce, nogi i twarze. Oraz wszystko, czego chcący lub niechcący dotknęli. 

Hunowie zostawili pół duszy w zagrodzie gesi. Leśna przypisała każdemu po jednej gęsi (jest moja, mamo, moja!), znacząc przynależność  kolorem. Teraz przysyła zdjęcia, wywołując nieodmiennie aplauz wymieszany z rozrzewnieniem.

piątek, 9 czerwca 2017

Adrenalina raz!

Adrenalina buzuje w moich żyłach niemal permanentnie, kawę mogę spokojnie pić bez kofeiny.
Albo i melisę zakrapianą walerianą. Nadmierne wyciszenie mi nie grozi.

Idę po Starszego, zaraz kończy trening. Młodszy leci ze mną. Jeden się przebiera, drugi kręci wokół nas, ja rozmawiam z trenerem. Nagle patrzę - Młodszego nie ma. Przed szkołą - nie ma. Na boisku - nie ma. Na trawniku, korytarzu, w szatni - nie ma! Dostaję przyspieszenia i podgłośnienia. Latam dookoła n-ty raz, po szkole, po krzakach, po podwórzu, boisku.
Starszy siedzi przed szkołą z zadaniem przygwożdżenia Młodszego w razie przelatywania.
Do mojego lotu przyłącza się sprzątaczka, szatniarka, koleżanka, ktoś jeszcze.
Wizje mi się kotłują, sami wiecie.

Młodszy mnie nie dostrzegł (?!!) i postanowił wrócic do domu. Sam. Phi, co to dla niego, nie?
Trzech rosłych panów w nieoznakowanym wozie zauważyło dziarskiego wędrowca i grzecznie się wylegitymowali. Wypytali. Przywieźli z powrotem. Dziarski włóczykij dziwnie zmalał i zmókł na tylnym siedzeniu, a mnie powyrywane włosy szurały pod miękkimi nogami, kiedy chwytałam go kurczowo.

Nie życzę nikomu. Panowie przesympatyczni, ale wolałabym z nimi wypić tę kawę, która przez dłuższy czas nie będzie mi potrzebna...


poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Multitasking

Jak jednocześnie:
zachęcić, by Hunowie zjedli zieleninę?
uciszyć zmęczoną Li, wyjącą z samozaparciem godnym podziwu?
nie zagryść, a miło wieczór spędzić?
wyfroterować podłogę?

Zabawmy się. Należy wziąć kępkę roszpunki zalegającej w lodówce i zagrożonej zasuszeniem. Inna też może być. Podnieść ją i szumieć, udając drzewo.
- Taś, taś, diplooodokuuu!
I już.
Hunowie na czworaka pożerają na jednym posiedzeniu hałdę zielska, Li zanosi się śmiechem w foteliku i dokarmia dinozaury o nader krótkich szyjach.
Podłoga lśni. Trochę rozgniecionymi strzępkami zieleni co prawda, ale kto by na to zwracał uwagę?

środa, 5 kwietnia 2017

czarna seria

Ściga mnie jakieś fatum. Zaczęło się ze dwa tygodnie temu, kiedy blender mi się podzielił. Mniej więcej tak, jak lustro, w które trafiła piłka kopnięta przez kaczkę Katastrofę.
- Och, no trudno, miał swoje lata - pomyślałam. 
Następnego dnia jakieś czarne Audi z impetem wypadło z parkingu pod prąd i wbiło się w maskę mojej Zafiry. 
- Cóż za szczęście, ze nam się nic nie stało i że mam w AC opcję lawety! - pocieszałam się, pchając do domu wózek z Gąsienicą, Młodszym, rowerkiem, deskorolką i całą resztą zgarniętą z bagażnika.
Kolejna była suszarka, wydając ostatnie tchnienie wrz z delikatnymi oparami dymu, wypływającego z wywietrznika.
- Och, szkoda, ale cóż, lat miała więcej, niż blender.
Kilka dni później Gąsienica, po domowemu zwana Li i z uporem maniaka usiłująca dostać się do laptopa, zdołała wreszcie wylać pod niego resztę zimnej herbaty. 
- Oszsz, cholera, moja wina, trzeba było nie stawiać kubka tak blisko! - westchnęłam ratując, co się da. Dało się niestety niewiele.
W ciągu kolejnych dwóch dni pracowałam na pożyczonych laptopach, z których jednemu padł zasilacz, a drugi tajemniczym sposobem przestawił swój ekran na jakiś mocno niefunkcjonalny tryb i pół dnia zajęło mi odkręcanie tego z powrotem.
- Najważniejsze, że nadal działają, prawda?
Wczoraj wyszarpnęłam sobie chwilę i z błogością usiadłam do maszyny. W połowie szwu zazgrzytała, szarpnęła i stanęła. Zrobiłam, co się dało. I nic.
- ...
Dzisiaj Li po raz setny zaśliniła mi komórkę, cisnąwszy  wcześniej o podłogę. Tym razem doprowadziła ją do ostateczności.

- ... no bez jaj!!

Jakbyście mieli jakieś stare sprzęty i nie mieli serca ich wymienić, bo przecież JESZCZE DZIAŁAJĄ - przyślijcie je do mnie. Problem rozwiąże się zapewne sam w ciągu dwóch - trzech dni. No, góra tydzień.