piątek, 28 lipca 2017

Farbowanie na żółto

W krótki wyjazd na Kaszuby zabrałam duży słoik i torbę wełny. Hunów oczywiście też, ale zmieściliśmy się wszyscy.

Do słoja napakowałam liści brzozy, białą czesankę i postawiłam na słońcu. Każdego dnia oglądałam, okręcałam i cieszyłam się farbowanką jak dziecko. Po tygodniu wylałam dziecko z kąpieli... Wyszła piękna cytrynowa żółć. Wyszły również znaczne nierówności, bo wody było za mało, ale wymiesza się to przy czesaniu.


Przez wszystkie dni szukałam innych ciekawych roślin. W końcu ten straszny dzień. Wracamy. Pada. Zerkam w boczną szybę. 
- Chłopaki! Jesteśmy w raju!
Hunowie co prawda nie uznali jasieńca za tak ekscytującego i zamiast mi pomóc rozpuszczali bańki mydlane po i tak już mokrym świecie. Zebrałam, ile zdołałam.

 
Efekt miał przypominać neonową zieleń. Mnie wyszła lekko żarówiasta cytryna. Cóż. Przynajmniej tym razem równo! 

Skoro już przy żółciach jestem, to jeszcze zeszłoroczna dawka wrotyczu.




Też solarnie, a ze słoja wyciągnęłam piękną, ciepłą tym razem, słoneczną żółć. 

Post zapisany był automatycznie, co oznacza, że w tym momencie może właśnie mieszam w kotle. I zaraz wyciągnę... kto wie?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz