Zanurzam się w czasie istniejącym, przeszłym.
Warsztaty śpiewu białego przeniosły mnie ze dwie staje
wstecz.
Śpiewam i czuję, jak pierze drze się miarowo, nitka przędzie
cienko i równo.
Mąka grubym ziarnem osypuje się na deski.
Śpiewam w samochodzie i widzę, jak mój skręt, przegapiony,
znika we wstecznym lusterku. Ale wraz z nim na chwilę chociaż przegapiam i
męczące brzęczenie codziennej myślgonitwy.
Dwa dni później jadę na pogrzeb. Sama z Młodszym. Starszy z wysoką gorączką zostaje w domu z
majakami do towarzystwa.
Drobna, siwowłosa kobietka.
Widzę ją inaczej.
Z czarnym warkoczem.
Jak z Jej opowiadań, kiedy pędząc na rowerze nie wyhamowała przez wozem,
wjechała po zwieszającej się z niego desce i zatrzymała się na woźnicy (!).
I z wielu innych, pełnych energii, życia, odwagi.
Strzelisty chłód kościoła i monotonny rytm modlitw. Młodszy
biega po ciemnych zaułkach, wdrapuje się na kazalnicę i udaje, że to drzewo.
Hop, hop! Tu jestem!
Uciszam go szeptem, ale mam wrażenie, że wszystkim nam jest
to potrzebne. Chwyta za serce, jak za rękę.
.
OdpowiedzUsuńBo cisza jest wymowniejsza, niz słowa... ;)
Usuń<3
OdpowiedzUsuń