Letnie warsztaty archeologii doświadczalnej w wolińskim skansenie oderwały mnie od świata, w którym żyję na codzień. Zaskakująco szybko i skutecznie.
Nic to, że przez większość dni było zimno, wiało straszliwie i namiot, uszczelniony trzciną i sianem, z trudem zatrzymywał nocą lodowaty wiatr.
Po skansenie, między chatami, nad drewnianymi chodnikami snuły się welony dymu. Całe dnie niemal. Ogniska płonęły, by zagotować wodę, ugotować coś ciepłego, rozgrzać się nieco.
Z ławeczki przed chatą, na której siadywałam niekiedy, by poczytać chłopakom (no dobra, książki reko to nie były, królował kapitan Nemo i d’Artagnan), potkać trochę lub zwyczajnie pogadać – spoglądałam na pracujące miechy kowali i zanikający pod młotami żar, glinę, która w rękach Grześka zmieniała się w piękne garnki, słuchałam, oddychałam, żyłam prawdziwiej jakby niż teraz, przy biurku na n-tym piętrze.
Chłopcy zarzucali wełniane kaptury, zgarniali swój drewniany arsenał i biegli do kolegów. Łowili ryby, staczali wielkie bitwy, wdrapywali na pnie, ganiali za owcami. Nie mieli czasu na sen, który zaskakiwał ich nagle, w połowie zdania.
Mogłabym tam wrócić. Choćby zaraz.
Jak fajnie Agnieszko! Nie wierzę, że tak można! A jednak :)
OdpowiedzUsuńMożna, a jakże! Dla mojej równowagi - nawet trzeba ;)
Usuńrównoległe życia :*
OdpowiedzUsuń