piątek, 4 września 2015

Podróże w czasie

Letnie warsztaty archeologii doświadczalnej w wolińskim skansenie oderwały mnie od świata, w którym żyję na codzień. Zaskakująco szybko i skutecznie.

Nic to, że przez większość dni było zimno, wiało straszliwie i namiot, uszczelniony trzciną i sianem, z trudem zatrzymywał nocą lodowaty wiatr.

W naturalny sposób rytm dnia układał się zgodnie ze słońcem. Obiad, gotowany w kotle nad ogniskiem, miał smak głębszy, niż ten z domowej kuchni. Kawałek deski, ostry nóż, nieco drew dorzucanych do ognia, kołyszący się kociołek, a w nim kilka garści kaszy, warzywa, trochę zielska zerwanego nieopodal. Oczy łzawiły od dymu. Nie przeszkadzało mi to zbytnio.

Po skansenie, między chatami, nad drewnianymi chodnikami snuły się welony dymu. Całe dnie niemal. Ogniska płonęły, by zagotować wodę, ugotować coś ciepłego, rozgrzać się nieco.

Z ławeczki przed chatą, na której siadywałam niekiedy, by poczytać chłopakom (no dobra, książki reko to nie były, królował kapitan Nemo i d’Artagnan), potkać trochę lub zwyczajnie pogadać – spoglądałam na pracujące miechy kowali i zanikający pod młotami żar, glinę, która w rękach Grześka zmieniała się w piękne garnki, słuchałam, oddychałam, żyłam prawdziwiej jakby niż teraz, przy biurku na n-tym piętrze.

Chłopcy zarzucali wełniane kaptury, zgarniali swój drewniany arsenał i biegli do kolegów. Łowili ryby, staczali wielkie bitwy, wdrapywali na pnie, ganiali za owcami. Nie mieli czasu na sen, który zaskakiwał ich nagle, w połowie zdania.

Mogłabym tam wrócić. Choćby zaraz.








Wielka bitwa





3 komentarze:

  1. Jak fajnie Agnieszko! Nie wierzę, że tak można! A jednak :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Można, a jakże! Dla mojej równowagi - nawet trzeba ;)

      Usuń