Dni badań szpitalnych mają swój własny czas. To najgorszy rodzaj czasu, jaki znam. Gęsty, smolisty, lepki. Męczy samym swoim biegiem. Przeładowany emocjami posuwa się na przód w tempie urągającym prawom natury.
Po kilku takich dniach dostaje się kilka stron wypisu z wynikami. A dalej - bywa różnie. My kolejny raz mieliśmy szczęście. Zamykamy drzwi za sobą. Z radością, smakującą dziwnie muliście, jak osad myśli o tych, którzy zostali za drzwiami.
Ale jesteśmy oto w samym środku słonecznego dnia.
Przed nami weekend, który wprost prosi się o świętowanie. Strząśnijmy z siebie opary zmartwień!
Jako iż mój mąż przywiązany jest do miasta opieką nad starszą częścią rodziny (ech!), pozostała nam wyprawa samotna. Po letnich wojażach trasy mi nie straszne. Aczkolwiek każdy, kto zna mnie lepiej wie, że nie ma trasy, na której bym się nie zgubiła. Komórkę mam starą, bez internetu czy GPS, wspomagam się więc atlasem, pamięcią z map internetowych i awaryjnymi telefonami do męża. Tym razem wybraliśmy Poznań. Kiedy jadąc ze Szczecina zobaczyłam czarno-żółte paski słupków granicznych i wiele kilometrów autostrady bez zjazdów do zawracania, zrobiło mi się jednak trochę nieswojo na duszy. No dobrze, bardziej niż trochę, zwłaszcza, że Gąsienica była za granicą nielegalnie... Zwiedziliśmy kawałek sąsiedniego kraju, schludne ogródki i małe wioski... półtorej godziny później udało nam się wrócić do punktu wyjścia.
Ostatecznie dotarliśmy do celu podtrzymując się na duchu motywacyjnymi okrzykami. Gąsienica przyłączyła się dość ogłuszająco, trzeba przyznać.
Na miejscu czekała jednak koleżanka z dwójką Hunowych towarzyszy.
Wprawdzie tuż przed poznaniem zadzwoniła, że młodszy Poznaniak właśnie zaczął gorączkować (!), ale za późno było na powrót. I dobrze.
Reset był przesympatyczny. I Kórnik był. I jezioro, i gofry. Zbyt głośne zabawy bandy nieletnich. I pogaduchy wieczorami w dyskretnym towarzystwie komarów.
Dobrze jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz