Razem z jesienią zaczynają się zajęcia zlecone, odbierając szczątki czasu na zajęcia całkiem nielukratywne. Wyszarpuję czasem małe kłaczki... Bez kłaczków - nie ma mnie! Usilnie ocalam te kawałki mnie, które są tylko mną. Bezfunkcyjną, bezzadaniową mną. Bez roli żadnej. Te dla mnie samej.
W półprzytomności własnej doceniam przytomność potomka. Przyszedł do nas kolega Starszego i eksploruje zabawki. Słyszę prze ścianę jego głos - spokojny, zrównoważony i dumam nad faktem istnienia chłopców, którzy potrafią mówić bez pokrzykiwania i przejść z punktu A do B bez podskakiwania i roznoszenia przestrzeni. Ja takich na stanie nie posiadam.
W pewnym momencie dobiega mnie pełne podekscytowania:
- No nie gadaj! Masz... (i tu jakiś kod liter i cyfr, coś jak Kl45Fx albo cokolwiek podobnego)?!
Yyyy? pomyślałam. Starszak, czułam przez ścianę, pomyślał podobnie. Tylko Młodszy z pełną nonszalancją nie zdradził naszej ignorancji dóbr posiadanych:
- Nooo, mamy! - głosem tak znudzonym, jakby tych coś-tam-X całe skrzynie. Może zresztą ma, kto wie?
Tymczasem Gąsienica dorosła do szafek, szuflad i schowków. Znacie, prawda? Skrzętnie omija pudło ze swoimi zabawkami, rzucając się jak wygłodniała na lego (Duplo nie, ono jest dla maluchów!) i paczki kaszy. I na patelnię, która tak cudnie wpada w wibracje, kiedy nią tłucze o kafelki w kuchni.
Jak to dobrze, że moja sąsiadka z dołu jest głucha! Serio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz