Zaczęta latem i - z obawy przed Hunami schowana do szafy, w nadziei na lepsze czasy.
Czasy nie zmieniły się wcale i jeszcze kilka lat najazdów mnie czeka, więc wyciągnęłam wreszcie tabliczki i zdałam się na los... ;)
Zmotywowało mnie trochę spotkanie Gimlei i atmosfera rekonstrukcji skrząca w powietrzu. Zawzięłam się więc i wyplątując co jakiś czas wpadającego we włóczki Młodszego z Hunów - utkałam! Swoją pierwszą krajkę na tabliczkach, metodą średniowieczną, stosowaną przez kilka stuleci na przełomie I i II tysiąclecia.
Wzór nie jest szczególnie historyczny, a raczej wprawkowy, niemniej jednak dumna jestem z siebie ogromnie i już planuję kolejną, tym razem szerszą i bardziej adekwatną do mojej adoptowanej epoki X wieku... Ale o tym później.
Moja chluba baboli ma sporo, ale cóż...
Och, jasne, że ich nie widać, są głównie na początku, zwinięte w środeczku ;) Są też drobne potknięcia w środku, kiedy to M. czytał mi (pozostańmy w klimacie!) sagę o Njalu i ręka mi drgnęła dwukrotnie - przy opisie jędzowatej żony Gunnara - Halgerth oraz później z żalu nad Njalem... Z przejęcia obróciłam tabliczkę o jeden raz za dużo. Nic to, szczypta emocji jej nie zaszkodzi. Poza tym - to ja tę krajkę ostatecznie będę nosić :D
:D :D :D
OdpowiedzUsuńWygląda super, aż mi się przypomniały czasy gdy wyplatałam bransoletki przyjaźni :-)
OdpowiedzUsuńA jak wycisza! Na terapię po Hunach w sam raz ;)
Usuń