Powietrza mi trzeba! Pojechaliśmy w las. W zielsko. Na łowy...
Znalazłam polanę i rozłożyłam się przy niej obozem. Bez namiotów i ogniska, ale z całą łąką soczystej trawy i innych pachnących w słońcu przedstawicieli zieloności wszelakich.
M. strugał narzędzia z drewna - do wbijania w ziemię, do ścinania zielska... To tak na usprawiedliwienie potrzeby noszenia noża za pasem zapewne.
Starszy... pracowicie sprzątał. Wpadł do lasu, chciwie złapał pierwszą z brzegu gałąź i oznajmił, że będzie zamiatał. I tak do końca. Widoczna na zdjęciu kupka suchych liści ewoluowała wciąż z rzeczonej kupki liści do jaskini, kopczyka leśnych szczurów czy poduszki. I z powrotem. Jak hobbit niemalże.
Młodszy tradycyjnie wlazł w pokrzywy, pożarł zabrane zapasy bakalii, wytłukł kijem wszystkie dzikie zwierząta, po czym zażądał oznak czułości w formie przytulanek. I zasnął.
Ja zaś węszyłam po polanie jako ten pies gończy.
Pokrzywa, krwawnik i dziki szczaw. Zginęły później w zupie. Wszak i tak..., wzdychał seler.
Skrzyp. Usmażony potem na masełku towarzyszył mięsku w marynacie z dzikiego czosnku. Smakował jak smażona szarańcza, tudzież płetwy smażonych rybek. Tylko ciągnął się z lekka, pewnie nie był już wystarczająco młodziutki. Raczej do niego w tej formie nie wrócę...
Dziurawiec. Ususzony czeka swego losu.
Dzika marchew. Niewielka, rachityczna, ale zapachem nadrabia za swoje nikczemne gabaryty!
Łapki świerkowe na przegryzkę.
A dziś znowu piątek! Jakie macie plany na weekend?
Piękne.... uwielbiam czytać tego bloga, jest taki relaksacyjny... proszę o więcej :D
OdpowiedzUsuńpisany niemalże wierszem, czuję się jak po lekturze Pana Tadeusza :)
OdpowiedzUsuń