piątek, 31 października 2014

Z prądem i pod...

Już po badaniach, z powrotem w domu. Pobyt i powrót obfitował w rozrywki.

Starszy najpierw całym jestestwem stawiał opór przeciwko wymierzonym w siebie zamachom, na koniec protestował przeciwko opuszczeniu wysoce rozrywkowej placówki szpitalnej (czyt. świetlicy i gromady dzieciaków, które w kilka minut po kolejnych badaniach zapominały o doznanych uszczerbkach i rzucały się w wir szaleństwa);

Młodszy tarzał się po podłodze w poteście przeciwko wymuszonemu, acz chwilowemu, jedynactwu;

M. nie protestował, ale słaniał się na nogach z powodu kataru, który największych nawet posiadaczy testosteronu, jak wiadomo, zwala z nóg;

ja zgrzytałam w sobie i na zewnątrz (anielskim przymiotów nie posiadam w nadmiarze), ogarniając całą ferajnę i ustawiając do pionu, wraz z miseczkami syropów z cebuli, buraków, imbiru i bzu.

Stanęli na nogi. Ja, zmęczeniem bohatera zapewne, słaniam się na tychże...

Został mi jeszcze jeden dzień zwolnienia. Poszłam do pracy. I sama się zastanawiam, czy objaw to resztek instynktu samozachowawczego, czy jego braku..?
Myśl o pozostaniu w domu - kusząca wielce.
Z daleka.
Z bliska pojawiły sie rysy... Jeden dzień, ukradziony przy pomocy świstka wystawionego awansem do piątku. Do zrobienia zbyt dużo w domu, jeszcze więcej w pracy. Dzień podarowany należałoby wykorzystać na beztroskie lenistwo. Ogrom oczekiwań przekroczył stan krytyczny. Przerósł mnie zwyczajnie.
Czy ktoś mnie rozumie..?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz